Żyjemy w czasach w których muzyczne pasje możemy realizować za pomocą myszki od komputera. Mimo skromnego wyposażenia, lecz mając talent i niestudzony zapał jesteśmy w stanie tworzyć muzykę, która porywa tysiące osób, tak jak Kuba Tracz z Bass Astral x Igo. O jego przygodzie z homerecordingiem, ewolucji w podejściu do produkcji muzycznej, nowej płycie „Orell” oraz planach na przyszłość przeczytacie w wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Kardasa.
Pamiętasz swój pierwszy bit?
Muszę sobie przypomnieć… Nie wiem czy to był pierwszy najpierwszy. To było w Świnoujściu w 2011 roku. Pierwszy nasz festiwal FAMA. Miałem tam laptopa z Cubasem 5. Napisałem swoją pierwszą piosenkę „Waiting For Love”. Strasznie się nią jarałem. Grałem ją na gitarze. W zasadzie gram ją nawet do dzisiaj. Nawet została opublikowana na YouTubie. Moja przyjaciółka Bogna stwierdziła, że tak jej się podoba, że musiała to wrzucić do internetu. Chyba tam jeszcze jest. Pamiętam, że siedziałem w pokoju i tworzyłem bit wspólnie z innymi znajomymi. Zaśpiewała do niego Sara Hamadyk. Miałem motyw gitarowy, którego Clocki nie chciały użyć. W Cubasie były gotowe bity do podłożenia. Wykorzystałem jeden z nich. Pamiętam, że strasznie się cieszyłem, że to jest takie inne od tego co robimy w zespole rockowym. To były czasy fascynacji Cubasem. Nie wiedziałem jak działa reverb czy kompresor. Po prostu bawiłem się nimi i obserwowałem co z tego wyjdzie. Później Bogna poprosiła mnie o ten kawałek, i wrzuciła go do internetu, dodając zdjęcia prostytutek.
Haha! (śmiech)
Ale mnie zaciekawiłeś, ale posłuchałbym sobie tego bitu.
To będziesz miał okazję. Wkleimy go tutaj jak jeszcze jest.
Kiedy przyszedł moment w którym poczułeś się trochę ograniczony w zespole rockowym?
W zasadzie to chyba cały czas miałem takie poczucie będąc w Clockach. Teraz to widzę dwustronnie. Z jednej strony te ograniczenia pozwoliły mi się tak mocno skupić na basie, że stałem się świetnym instrumentalistą i nauczyłem się pracować, rozmawiać z ludźmi. Wszystkiego co w muzyce nauczyłem się mając bas w rękach. Jednocześnie miałem potrzebę twórczą. Umiem też grać na gitarze, pianinie, a w Clockach nie mogłem realizować tych umiejętności. Wychodziło to we wszystkich kłótniach, gdzie demokratycznie musieliśmy wybierać i często się kończyło tak, że moje rozwiązania nie zostały wybierane, mimo, że uważałem, że są najlepsze. Choć nie wiem komu stwierdzać, że były najlepsze. Na pewno miałem swoją wizję na piosenki więc powoli zacząłem się interesować homerecordingiem.
Odłożyłeś gitarę basową w kąt?
Pierwszy raz kiedy wyszedłem z tym do ludzi to było na I-szym Kołłątajowskim Przeglądzie Sztuki. Wtedy to było jeszcze w mieszkaniu na Kołłątaja. Teraz ten festiwal ewoluował i jest dwudniowym festiwalem ze sporym line-upem, a zaczynał się w pokoju, w którym później mieszkałem dwa lata. To był mój pierwszy występ elektroniczny. Obok mnie występowali tam moi znajomi. Mój projekt nazywał się „Kuba Tracz szyje na basie ile tylko da się” czy coś takiego. Pierwotnie miałem występować solo z gitarą basową. Stwierdziłem jednak, że skoro robię już jakieś bity i mam Abletona od miesiąca to wystąpię z nim. Jeszcze wtedy miałem wersje Trial, która nie pozwalała zapisywać sesji, więc od rana robiłem bit (a nie miałem jeszcze wtedy Launchpada wiec był odtwarzany z linii czasu) i nie mogłem zamknąć komputera, bo jakbym zamknął to by się sesja nie zapisała. Zagrałem tam moje pierwsze dwa kawałki do których sam robiłem bit. Grałem do tego na gitarze i coś tam śpiewałem.
Jaki był odbiór?
Pamiętam, że bardzo się stresowałem, ale po występie podszedł do mnie Igor i powiedział: „wiesz co Kuba ten jeden kawałek to zajebisty”. Dwa-trzy lata później ten właśnie kawałek ewoluował w „Tecno” na płycie Discobolus. To był moment, że przekonałem się, że mogę z tym wyjść do ludzi.
Zanim jednak powstał Bass Astral x Igo miałeś jeszcze epizod dj’ski?
Tak, on pojawił się wcześniej. Zapragnąłem być dj’em. Najpierw powstał w mojej głowie alter-ego Bass Astral, który jest dj’em i robi bity. W mieszkaniu na Kołłątaja o którym wspominałem zorganizowaliśmy sylwestra i to był mój pierwszy występ jako Bass Astral. Zagrałem wtedy moje pierwsze 6 bitów, m.in. „Would” remix Alice in Chains, który jest jednym z naszych największych hitów. Miałem wtedy już Launchpada gdzieś od miesiąca i na nim się bawiłem. Od tamtego sylwestra przez następne pół roku grałem na wszystkich możliwych imprezach. Czasami nawet na Windows Media Player. Chciałem sprawdzić jak to jest kiedy puszczam ludziom muzykę i do tego tańczę. To było dla mnie nowe, że nie gram na instrumencie i jestem sam na scenie. Te sety dj’skie przeplatałem często moimi bitami z Abletona, które grałem z Launchpada. Zagrałem kilka takich imprez. Zacząłem słuchać bardzo dużo techno, chodzić na imprezy elektroniczne i w ogóle interesować się muzyką elektroniczną.
Kiedy zagraliście pierwszy koncert jako Bass Astral x Igo?
Pół roku po tym sylwestrze. Były sytuacje, że spotykaliśmy się z Igorem na salce na próbie Clocków, która została odwołana i akurat miałem ze sobą komputer. Pokazywałem mu moje szkielety i dla zabawy on śpiewał do tego. Naturalnie te kawałki stały się Bass Astral x Igo.
Jak wyglądał twój set-up przy powstawaniu pierwszej płyty?
Pierwsza płytę nagrywaliśmy w chatce u naszych przyjaciół. Pożyczyłem od Marcina Patera, naszego realizatora z Clocków – preamp mikrofonowy i mikrofon lampowy. Nie wiem jak się nazywały, ale wiedziałem, że trzeba mieć preamp i mikrofon, żeby dobrze to brzmiało (śmiech). Miały dużo gałek, na ślepo to raczej ustawiałem. Nagrywaliśmy to na mój interfejs Native Instruments Komplete 6 i mojego laptopa. Pożyczyłem jeszcze od Marcina syntezator Novation Bass Station. Powstało na nim kilka basów. Uwielbiam ten instrument, przepięknie to brzmi. Wszystko inne powstało na dwóch wtyczkach: Massive i Battery od Native Instruments. Miałem klawiaturę sterującą na której nagrywałem wszystko. Używaliśmy Abletona Pusha jako sekwencera do robienia bitów. Do tego sporo sampli z internetu. Jak coś na YouTube znalazłem to ściągałem to mp3 downloader i później sobie ciąłem. A, oczywiście nagrywałem partie na basie i gitarze. Także były jeszcze dwa instrumenty. Wszystko to rejestrowane było w Abletonie.

Ile trwała sesja?
Tydzień trwała sesja w górach. Tam zrobiliśmy szkielety wszystkich numerów. Potem jeszcze dwa tygodnie już w Krakowie – na salce prób i w mieszkaniu na Kołłątaja – kończyłem tę płytę. Ostatni tydzień robiłem po dwa kawałki na noc. Siedziałem wtedy całą noc od 23 do 6 rano. Kładłem się spać na trzy godziny. Wstawałem, odsłuchiwałem, puszczałem na mieszkaniu. Mówili „akcept” i leciałem dalej.
Konfrontowałeś materiał ze znajomymi współlokatorami?
Dokładnie, oni zawsze przy śniadaniu byli pierwszymi odsłuchującymi.
Pamiętasz jakie miałeś oczekiwania wobec tego projektu?
Pamiętam, że jak stworzyliśmy jeden kawałek „Gypsy by the Night”, gdy zagrałem ten motyw na klawiszach i Igor do tego zaśpiewał to powiedzieliśmy sobie „ej stary mamy Fryderyki”. Byliśmy tak podjarani tym materiałem. Z drugiej strony to zaczynało odpalać. Mieliśmy zabookowanych kilka koncertów. Cieszyliśmy się, że możemy w końcu po tylu latach zarabiać na muzyce, którą tworzymy. Oczekiwań nie miałem zbyt wielkich, choć to była moja pierwsza płyta producencka.
Jak zmieniło się twoje podejście do produkcji od czasu tego pierwszego bitu o który pytałem na początku?
Jeśli chodzi o perkusje to znalazłem bardzo dużo rozwiązań i korzystam z nich różnorako. Zaczynałem od tego, że grałem palcami. Właściwie potrafiłem grać tylko dwoma palcami wskazującymi, więc grałem stopa i werbel w jakimś określonym schemacie. Później dodawałem do tego hi-hat, talerze, przeszkadzajki i inne elementy rytmiczne. Zawsze używałem kwantyzacji, bo nie miałem takiej wprawy w palcach. Perkusje robiłem szybko, po macoszemu. Na zasadzie żeby była. Rozstawiałem sobie np. 4 stopy na raz. To było w czasach, gdy miałem jeszcze Launchpada. Później jednak perkusja zaczęła mnie interesować coraz bardziej. W utworach używałem jakiś znalezionych loopów, które mnie szczególnie zainteresowały. W utworze „Somebody” który jest coverem Clock Machine jest użyty sampel perkusyjny z utworu „Nerve” Boys Noize. Bass jest z Clock Machine, a gitara z Red Hot Chill Peppers. Tak powstał cały kawałek. Pół dnia, a żre na koncertach do dzisiaj. Potem jak dostałem Pusha, to zacząłem używać sekwencera krokowego.
Dostałeś?
Tak, dostałem od Filipa Jarzęckiego, naszego mecenasa sztuki. Pierwszy koncert Bass Astral x Igo odbył się w Dublinerze, którego Filip jest właścicielem. Filip był wielkim fanem Clock Machine, a teraz jest współwłaścicielem wraz z Igorem wytwórni Iglo Records. Wtedy podarował mi Pusha, a Igorowi monitory odsłuchowe Akai, tak na rozwój kariery. Bardzo jestem mu za to wdzięczny do dzisiaj. Pusha używałem już bardziej jak maszynki perkusyjnej. Układałem bity na siatce 16 albo 32-krokowej, czasami dobarwiając to jakimiś swingami. Cały czas dobarwiałem to loopami perkusyjnymi. Np. w kawałku „Pussy Cock and God” wyciąłem krótką pętlę perkusyjną z „Sexual Healing” Marvine’a Gaye’a, która ma 3 sekundy. Później dowiedziałem się, że kultura samplingu, polega właśnie na tym, że wycina się krótki sampel perkusyjny i używa się go w jakiś inny sposób.
Robiłeś to instynktownie?
Tak, podobała mi się ta pętla, a czegoś mi brakowało. Po prostu intuicyjnie. Często, żeby uzyskać lekkie swingi albo opóźnienia układałem sobie myszką partie perkusyjne. Zwykle robiłem to na ślepo, przypadkowo ustawiałem w dowolnych miejscach, odsłuchiwałem i te, które mi się podobały zostawiałem, bo nadawały jakiś charakter, którego nie osiągnąłbym grając palcami. Przy najnowszej płycie ewoluowało to do tego stopnia, że Ableton ma opcje „Convert to drums” tzn. konwertuje ścieżkę audio do MIDI perkusyjnej. Znowu używałem loopów perkusyjnych, które Ableton triggerował najczęściej w postaci stopy i werbla, które nadawały takiego punchu. Z kolei brzmienie żywych bębnów, które będzie można usłyszeć na nowej płycie jest np. z Red Hot Chill Peppers, których partie są loopowane i do tego pitchowane albo bardzo przyspieszone lub zwolnione. Ponadto dobarwione jakimiś perkusjami uzyskanymi już z MIDI.
Od czego zaczynasz robić nowy numer, od perkusji czy innego elementu?
Bardzo rzadko od perkusji. Zaczynam zwykle od harmonii. Bardzo lubię układać harmonie. Najczęściej gram na klawiszach. Jak układamy nowy numer z Igorem, to najczęściej ja gram na klawiszach i on do tego śpiewa. Później najczęściej dokładam do tego bit, żeby to miało jakiś charakter rytmiczny. Potem dokładam do tego bas, żeby pasmo się wypełniło i żebym usłyszał moment kulminacji energii. A w czwartej kolejności dokładam do tego element melodyczny albo FX-y. Zwykle w takiej kolejności. Potem się bawię, mieszam, miksuje, aranżuje.
Pierwsza płyta powstawała trochę inaczej niż druga. Podczas drugiej wylądowaliście w studio nagraniowym z producentem. Jak do tego doszło?
Proces był taki, że Patryk nasz manager powiedział, że radia nie chcą puszczać pierwszej płyty bo ma za słaby bit rate i nie jest dobrze zmiksowana. Chwalili materiał za klimat, ale konkluzja była taka, że potrzebujemy producenta, który zadba o charakter i brzmienie. Do studia Azymutu trafiliśmy przez przypadek. Realizator, który miksował materiał z orkiestrą [red. Bass Astral x Igo Orchestra] w rozmowie telefonicznej przy okazji jak zapytałem go kiedy będzie materiał, powiedział, że został managerem studia nagraniowego w Knurowie i jeszcze tam nikogo nie nagrywali i czy nie chcemy nagrać singla na próbę. Na początku byłem sceptyczny. Z tym, że później wysłał mi listę syntezatorów dostępnych na miejscu i zobaczyłem, że jest tam wiele ciekawych instrumentów np. Juno-60. Stwierdziłem, że jak oni mają syntezator, którego używa mój ulubiony artysta Nicolas Jaar to musimy tam pojechać. Przyjechaliśmy do tego studia, bardzo miło i ciepło nas przyjęli. Jak zobaczyłem ścianę syntezatorów to się mega zajarałem, że będę mógł tego wszystkiego podotykać i usłyszeć jak to brzmi. Producent Kuba Mokrzysiak to w sumie młody chłopak, mój rówieśnik. Na co dzień robi bity techno takie bardzo mocne, oprócz tego jest dj’em.
Znaleźliście wspólny język?
Tak, Kuba jest w ogóle niesamowicie pozytywnym człowiekiem. Pierwsze dni jak tam siedzieliśmy to bolał mnie brzuch ze śmiechu. Niesamowity klimat i aura się wytworzyła, więc stwierdziliśmy, że nagramy „Orell” na próbę i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Jak przebiegały prace?
Pierwsze od czego zaczęliśmy to przepuszczanie moich synthów, które miały w MIDI przez analogowe syntezatory. Parta była grana przez komputer, a my kręciliśmy brzmienie na żywo. Przegrywaliśmy ją przez kilkanaście minut, po czym wycinaliśmy te fragmenty, które miały w sobie emocje, jakąś żywość. Używaliśmy syntezatorów Roland Juno-60, Moog oraz Nord Lead. Zdarzało się często, że odpalaliśmy sesje, Kuba grał na Nordzie, ja grałem na Juno i po prostu sobie jamowaliśmy przez wiele minut. Po czym siadaliśmy i wycinaliśmy najlepsze fragmenty i wrzucaliśmy je do projektu. To było moje pierwsze doświadczenia z analogową syntezą. Nie wiedziałem do czego służą te wszystkie filtry i gałki. Kuba bardzo mi pomagał i tłumaczył na bieżąco. Oprócz tego nagraliśmy w studio kwartet smyczkowy do „Orell” i sekcje dętą. Później Kuba to miksował w Pro Toolsie, przepuszczając to również przez analogowe urządzenia.
Oprócz syntezatorów były jakieś narzędzie, które pozytywnie zaskoczyły Cię w studio?
Największe wrażenie na mnie zrobiło urządzenie Sherman Filterbank. To robiło takie strasznie dziwne efekty przesterowania, filtrowania i dodawania harmonicznych. Dużo się tym bawiliśmy. Drugi urządzenie to był delay cyfrowy TC Helicona z różnymi emulacjami delay’i.
Zdecydowaliście się nagrać całą płytę w Azymucie. Wszystko powstawało w studio czy mieliście już przygotowany materiał wcześniej?
Właściwie wszystkie aranże przygotowaliśmy z Igorem wcześniej. Czasami układaliśmy czy eksperymentowaliśmy w studio, ale w małym procencie. Igor nagrywał wokal, który już wcześniej mieliśmy nagrany w pokoju. Chodziło po prostu, o to, żeby uzyskać lepszą jakość wokalu. Większość projektów była przygotowana. W studio były szlifowane, dopieszczane, przepuszczane. Kuba też dodawało producencko to co uważał za wartościowe.
Jesteś zadowolony z końcowego efektu?
Po usłyszeniu materiału po masteringu stwierdziłem, że pomiędzy miksem a masterem jest znacząca różnica. W przypadku pierwszej płyty ona też była duża, ale miks był faktycznie trochę słaby. Tutaj ten master robi robotę, więc jestem zadowolony. Trochę jednak musiałem przytemperować swoje ego, ambicje czy potrzebę kontrolowania wszystkiego. Przy pierwszej płycie ja wybierałem brzmienia i pokazywałem je Igorowi i raczej to był efekt gotowy na który on musiał się zgodzić. Teraz przy miksowaniu było nas w sumie 5 osób. Ja, Igor, Kuba producent, właściciel i menadżer studia. Była więc demokracja i pewnie rozwiązania odpuszczałem na zasadzie spróbowania zaakceptowania czyjejś wizji i zobaczenia z czasem czy była to dobra decyzja. W pracy z ludźmi już się tego nauczyłem, że trzeba czasami odpuszczać i to jest dobre i zdrowe. Przykładowo finalny miks płyty Kuba robił przez dwa tygodnie sam. Przedstawił nam gotowe wersje miksów, więc wiele rzeczy ja zmiksowałbym inaczej, w innym charakterze, ale stwierdziłem, że on dodał do tego taką swoją jakość, więc niech tak będzie. Na pewno potrzebuje się zdystansować do tej płyty, żeby wiedzieć czy jestem z niej w pełni zadowolony. Jak się coś edytuje i pracuje nad tym, to często chce się rzygać, ale potem jak się tego posłucha po czasie, to można się wzruszyć.
Skupiasz się bardziej na technicznym aspekcie, a nie na przekazie.
Dokładnie. Z tego technicznego aspektu zawsze może być lepiej, więc ciężko być zadowolony i powiedzieć sobie, że może być lepiej, ale już jest wystarczająco dobrze.
Skoro jesteśmy przy technicznym wątku. Ableton jest środowiskiem w którym się najlepiej odnajdujesz?
W Abletonie rzeźbie już od 3 lat. Wcześniej był Cubase, ale porzuciłem go całkowicie. Na pewno najlepiej odnajduje się w Abletonie. Pro Toolsa w ogóle nie kumam. Jakbym miał miksować na nim, minęłoby sporo czasu, zanim połapałbym się. Fruity Loopsa też widziałem u moich znajomych, jak oni to obsługują i też dla mnie czarna magia. W Abletonie wiem już dużo. Metodą prób i błędów sprawdzałem co robi dany parametr. Kocham Abletona, czekam na dziesiątkę.
Architektura Abletona pomaga Ci w graniu na żywo?
Zdecydowanie. Zdarzyły nam się takie epizody z Bass Astral x Igo, kiedy jeszcze graliśmy bez Pusha, że nie mogłem przerzucić sobie sesji na clipy. Przez to nie mogłem nimi improwizować, więc puszczałem wszystko z sesji. Wciskałem play i bawiłem sie tylko jakimiś filtrami, ale cały kawałek był zagrany od początku do końca. Czuliśmy się z tym źle i coś nie grało. Igor musiał wejść dokładnie w momencie, w którym aranż to przewidywał. Grając na Pushu mam możliwość reagowania w trakcie koncertu na Igora, na publiczność, na moje emocje. Gdy czuje, że potrzebujemy przedłużyć mocny fragment, bo ludzie się świetnie bawią to, to robię. Grając w zespole gitarowym, gdzie jest 4 muzyków też mieliśmy miejsce na improwizacje ale jednak dużo aranżów było określonych, czyli np. mocny fragment trwa 16 taktów, a ja nie mogłem telepatycznie przekazać perkusiście i gitarzyście, „ej, zagrajmy 32, bo oni jeszcze skaczą”. Ableton i Push to, że są Live daje mi swobodę i ogromną frajdę, że mogę się tym bawić na koncercie. Już nie mógłbym inaczej. Czekam tylko na Pusha nożnego, wtedy mógłbym mieć wolne ręce i np. grać na basie równocześnie. Wtedy to byłby czad!
Wydajecie płytę, a co będzie działo się później?
Teraz mamy dwa miesiące odpoczynku. Igor ma trasę z Clock Machine i nagrywa z nimi nową płytę. Ja będę w tym czasie siedział na chacie i pewnie robił solowy materiał. Takie mam przeczucie. Potem mamy trasę koncertową, promującą tę płytę od marca do czerwca. A potem będziemy mieli przerwę od Bass Astral x Igo. Zobaczymy co się wtedy wydarzy.
Myślisz o solowym projekcie?
Być może pójdę bardziej w solo. Mam takie poczucie, że nie mógłbym zostawić muzyki.
A miałeś takie myśli?
Miałem takie myśli jak się interesowałem medytacją albo jogą, że muszę skupić się na rozwoju osobistym i duchowym i staniu się człowiekiem szczęśliwym, a muzyka to może niekoniecznie i zostanę tancerzem albo fotografem. Miałem takie momenty w życiu, że skwaśniało mi w środku bycie muzykiem. Straciłem radość z obcowania z tym medium, więc interesowałem się innymi, które nie były moją pracą i mogłem to robić dla czystej zabawy. Powoli widzę, że muzyka to jest coś co najbardziej kocham w życiu jeśli chodzi o nurt sztuki. Poszedłem w to tak głęboko, że wiem, że jest to studnia bez dna i mogę to eksplorować do końca życia.
Widzisz jakieś zagrożenia?
Miałem taki moment w życiu, że zacząłem brać dużo narkotyków, ponieważ po narkotykach lepiej się tworzyło muzę i wchodziłem w stany w którym muzyka sama płynęła i to wszystko było takie bardzo głębokie. Później kiedy brałem instrument i miałem wspomnienie tego doświadczenia np. po kwasie albo marihuanie, to miałem takie poczucie, że to nie jest to, że muszę znów zapalić lub coś przyjąć, żeby moja muzyka była tak dobra. Później połączyłem sobie to tak, że jeśli chce robić muzę to muszę brać narkotyki, a jeśli chce przestać brać narkotyki to muszę przestać robi muzę. Teraz trochę inaczej zaczynam rozumieć przez co pojawiały się narkotyki w moim życiu. Dlaczego były mi potrzebne. Uczę się tworzyć muzykę bez nich albo szukam innymi technikami, moim zdaniem zdrowszymi tych stanów świadomości lub stanów emocjonalnych nastroju w których mogę tworzyć równie piękną muzykę. To zagrożenie, mam już dosyć opanowane, jest na pewno lepiej niż było. Innym zagrożeniem są pieniądze. Kiedy zaczynam zarabiać i dostaje pieniądze za moją pracę, to często pojawia się taka myśl tworząc muzykę, żeby zrobić to tak, jak już to raz zrobiłem, co dało mi sukces. Używać patentów, które są sprawdzone i dają mi pieniądze, bo muszę zapewnić sobie byt i chcę też spełniać marzenia z nimi związane, np. zakup instrumentów. Z tyłu głowy pojawia się taki głos, że to jest zbyt ambitne, to nie przejdzie, lepiej to zrobić komercyjnie. Słuchałem tego głosu, a później zastanawiałem się dlaczego jestem wkurzony i nieszczęśliwy, że uprościłem moją muzykę np. do ram 4/4, zwrotka, refren, bridge, gdzie przy jamowaniu powstawały motywy, które były eksperymentalne czy dużo bogatsze emocjonalnie. Nie pieniądze są jednak problemem, ale moje przekonania w związku z nimi.
Jak wyglądałoby twoje wymarzone studio?
Chciałbym, żeby było w moim domu, żebym mógł sobie rano zrobić kawę i iść do pokoju nagrywać. Chciałbym mieć tam fortepian. Chciałbym, żeby było to miejsce z dużą przestrzenią. Widzę tam syntezatory analogowe Juno, jakiegoś basowego i może Rhodes’a do tego, bo jego brzmienie jest przepiękne. To z instrumentów klawiszowych. W zasadzie wystarczyłaby mi jedna gitara basowa, akustyczna i elektryczna. Do tego jeden wzmacniacz lampowy. Chciałbym, żeby była tam perkusja. 4 mikrofony: dwie wstęgi i mikrofon do stopy i werbla. Taki prosty set-up ale z dobrą jakością. Chciałbym mieć szpulę taśmową, żeby można było wszystko przez nią przepuścić. Pewnie do tego kilka podstawowych mikrofonów pojemnościowych, dwa kompresory analogowe i delay taśmowy. Jestem skromnym chłopakiem ze wsi, także na razie to są moje marzenia, jeśli chodzi o studio (śmiech). Oczywiście chciałbym, żeby to był pokój do którego mógłbym zaprosić ludzi i z nimi jamować i nagrywać to w czasie rzeczywistym.
Gdzie widzi siebie Kuba Tracz za kilka lat?
Hmm. Widzę siebie na scenie. Na tej scenie są inni muzycy, którzy są moimi przyjaciółmi. Widzę jak gramy muzykę i ludzie tańczą. Moim marzeniem jest, żeby na koncercie ludzie tańczyli, w pewien sposób, którego kiedyś doświadczyłem. Chodziłem na coś takiego co się nazywa „5 rytmów”. To jest taki rodzaj tańca, że ludzie wieku od 20 do 60 lat spotykają się na sali gimnastycznej i każdy tańczy jak chce. Każdy ma swoją przestrzeń i wspólnie płyną razem z muzyką. Moim wielkim marzeniem, jest aby, ludzie przychodzący na koncert mogli tańczyć w taki sposób i żebyśmy my jako muzycy mogli tych ludzi do tego tańca prowadzić. Wiem, że mnie ten taniec bardzo zmienił, więc chciałbym takie doświadczenie dawać ludziom. A i chciałbym grać na fortepianie i mieć białą koszule i białe spodnie (śmiech).
Tego Ci zatem życzę!
Rozmawiał Piotr Kardas.